Odejścia i powroty. Odcinek 1.

Są w naszym życiu takie miejsca, do których chcemy wracać. Wydarzenia które im towarzyszą, były bowiem na tyle intensywne, że poruszyły w nas najgłębsze uczucia. Wspomnienia takie trwają bardzo długo, aby następnie powracać do nas przez całe życie. Są nicią wiążącą kolejne sploty wydarzeń. Mają moc sprawczą i oddziaływają na nasze dzisiaj. Pielęgnujemy w zakamarkach naszego umysłu i serca pamięć o osobach, spotkaniach, wydarzeniach. Po latach nabierają one nieco innych znaczeń i barw, niż w rzeczywistości.

Są tacy ludzie, których pamięć zawsze skupiona pozostaje na negatywnych zdarzeniach, które dręcząc i niepokojąc okłamują, że nie ma w życiu nic godnego uśmiechu. Są i tacy, u których z czasem zacierają się te przykre wspomnienia, a dobre nabierają intensywności. Ich serce i tęsknota za szczęściem bywają na tyle silne, że gubią pamięć tego, co było trudne. Teraźniejszość nareszcie zaczyna uśmiechać się do przeszłości i przez to pozwala wypłynąć na powierzchnie temu, co pełne ciepła, miłości i troski.

Tak często bywa ze wspomnieniami z dzieciństwa, że pomimo trudnych wydarzeń, ciężkich i bolesnych słów, pamięć ulega korekcie, na rzecz pielęgnowania dobra w nas. Czasem zanadto wybiela, nie chcąc pamiętać o złu i krzywdzie, jakby chciała ocalić nas od zgorzknienia, chronić przed niszczącym rozpamiętywaniem krzywd. Nieśmiertelność która się w nas ukrywa, jest walczącą przyjaciółką wszystkiego co dobre. Kto czytał Księgę Judyty, ten zna jej bohaterski czyn. „Judyt wojująca”, kobieta, która jako jedyna odważyła się – chociaż spróbować  – pokonać wroga narodu. Wykorzystując to, czym została obdarzona, uśmierca przeciwnika, zadając mu niespodziewany cios. Nasze wnętrze podobnie walczy, abyśmy pomimo różnych skrzywień i ran, w wolności mogli wkroczyć w przestrzeń wiary, nadziei i miłości. Na przekór sobie, porzucając rozpacz, zwątpienie i smutek.

Podobno pierwsze wspomnienie, jakie zostało w nas zapisane, ma ogromne znaczenie, dla zrozumienia naszej emocjonalności. Pojawia się ono bowiem w związku z silnym emocjonalnym doświadczeniem, u samego początku naszej samoświadomości. Takie pierwsze utrwalone wspomnienie – według psychologii – jest dowodem na to, że wie się już o swoim istnieniu. To moment, w którym wiesz, że już jesteś na tym świecie, odbierasz siebie jako odrębną istotę – wyjątkową.

Mam ok. 3 lat. Przeprowadzamy się. Wszystkie meble znalazły się na ciężarówce, która miała odkrytą plandekę. W szoferce było miejsce tylko dla jednego pasażera, więc poprosiłam mamę, czy mogę jechać na przyczepie. Usiadłam sobie na stołku, tyłem do kierunku jazdy i obserwowałam jak wszystko się oddala i znika z pola widzenia. Szczególnie pamiętam wielkie drzewo, które z czasem stawało się co raz mniejsze, by też ostatecznie zniknąć. Czułam samotność i smutek, ale i nadzieję z nadchodzących zmian. To moje pierwsze wspomnienie i odczucie, jakie pamiętam. Przeszłość odchodzi, znika gdzieś za horyzontem. Życie ciągle zaskakuje, zmienia się, przynosząc nieoczekiwane wydarzenia. Ten pierwszy zapamiętany obraz jest jak przeogromny symbol mojego życia.

Było nas dwanaście. Naszemu wstąpieniu do zakonu towarzyszyła radość, egzaltacja i ogromne oczekiwania. Większość dziewczyn pozamykała za sobą wszystkie sprawy, zabierając w sercu tylko jedno pragnienie – pójścia za tym silnym, tak niezrozumiałym, wezwaniem i zrealizowania swojego powołania. Czym ono właściwie jest, tego nie do końca byłyśmy pewne. Myślałyśmy, że ktoś nam powie, czy je mamy, czy nie, i sprawa będzie dla nas o wiele prostsza. Jednak po krótkim czasie okazało się, jak niewiele wspólnego miała codzienność życia w zakonie, do naszych wyobrażeń o nim.

Nikt nie wejdzie w twoje serce, nie pozna dogłębnie motywacji i pragnień, nie rozezna czym się kierujesz, jeśli o tym nie opowiesz. Odpowiedzialność za moje wybory spoczywa na mnie. To ja powinnam wiedzieć czego pragnie moje serce, powinnam znać je, wiedzieć, czy mówi prawdę. Jeśli tego nie potrafię, czy ktoś inny to będzie w stanie uczynić?

Byłam zdeterminowana i mocna. Cieszyłam się, że tam jestem. Z ochotą i radością czekałam na poranny dzwonek, po którym schodziłyśmy się na modlitwy. W ogrodzie obok naszego domu drzewa były pełne owoców. Pracując w nim, patrzyłam na te dary natury i pragnęłam, by i moje życie przynosiło dobre owoce. Obowiązki, zupełnie nowe zadania, poznawanie prostych prac w domu i wokół niego, odpowiedzialność. Zwyczajność z Bogiem. To pociągało moje serce na tyle mocno, że zagłuszałam w sobie tę niewypełnioną przestrzeń, która już nie długo miała o sobie dać znać z taką siłą. 

Mama nie mogła się pogodzić, że mnie nie ma z nią. Bardzo tęskniła, a ja – cóż, nie za bardzo. Chciałam być tu, gdzie jestem i oczekiwałam wsparcia w tej decyzji. Ona wszystko rozumiała inaczej niż ja – zupełnie inaczej. Dla niej, to było jak porzucenie. Nie mogła zrozumieć, że teraz „mam nową rodzinę”. Dla kogoś z zewnątrz, to brzmi okrutnie. Jednak, czy dorosłość nie polega na wyborach, podejmowaniu nowych zadań, kroczenia swoją drogą pozostawiając rodziców? Owszem, rodzic pragnie szczęścia dziecka, ale… Ale pragnie też, by dziecko pozostało z nim, by było jak dawniej, by było dobrze, choć dobro, jest czymś innym dla matki, a innym dla dziecka. Dziecko dorosło, a rodzic pozostaje rodzicem. 

To była jedna strona. Z drugiej moje wnętrze. Zupełna nieświadomość tego, co się w nim dzieje. Niedojrzałość emocjonalna i życiowa. Wybrałam i bardzo chciałam być tu, jednak nie wiedziałam jak zrealizować to powołanie. Jak siebie odnaleźć w nim. Jak pozwolić mu mnie przemienić, poznać. Jak się otworzyć? To nie dzieje się z dnia na dzień. Podróż bywa długa i trudna, czy i ja chcę ją rozpocząć? Czy w ogóle warto zaczynać tą grzebaninę w sobie – mogę się po tym nie pozbierać.

Kiedy przekroczyłam próg zakonu, czyli wyboru życia w ubóstwie, posłuszeństwie i czystości, nie miałam pojęcia jak bardzo nie znam siebie. I nie wiedziałam też, że aby człowiek mógł świadomie i w wolności dokonywać wyborów, to powinien wniknąć w zakamarki swoich motywacji, w zagłębienia serca. Stać się sobie bliskim, by przejść przez życie ze sobą jak z przyjacielem, a nie z wrogiem. To pierwszy stopień – człowieczeństwo. Bardzo spodobał mi się jeden z punktów w konstytucjach zgromadzenia, brzmiał on mniej więcej tak: Każda siostra najpierw jest człowiekiem, potem kobietą, a potem dopiero siostrą zakonną. Co znaczyło, że na tych dwóch płaszczyznach buduje się swoje powołanie i całe życie. Każda z nich musi przejść proces uzdrowienia i poznania. Bądź najpierw człowiekiem, bądź prawdziwą kobietą, a dopiero wtedy odnajdziesz swoje powołanie – o ile jest prawdziwe – jako siostra zakonna. Zgoda na bycie człowiekiem, to zgoda na swoje życie. Zgoda na swoją płeć, fizyczność, ułomność i słabość. Zgoda na braki, niedoskonałości. Dostrzeganie zalet, talentów, darów, możliwości. Otwarcie na zmianę, pracę, drugiego człowieka. Przyjęcie i uznanie siebie takim, jakim się jest, by móc oddać to wszystko w wolności. Zaufać, że to nie koniec, ale początek drogi we wzrastaniu do pełni człowieczeństwa. 

Miałam 21 lat, a czułam się jak mała, zagubiona dziewczynka, która rozpaczliwie szuka uwagi i pomocy, i nawet o tym nie wie. Ja nigdy z nikim nie rozmawiałam o tym, co się działo we mnie. Nigdy! Przed mamą wszystko ukrywałam, a moim motto życiowym było: „uczynić szczęśliwą mamę, bo przecież dla niej żyję”. Zawsze byłyśmy tylko my dwie i ta „prawda” wydawała mi się taka oczywista. Nie wiedziałam jeszcze jak wielkie jest to nieuporządkowanie. Nie wiedziałam, że moje życie też jest ważne i nie jest czymś złym bycie szczęśliwym. Nie jest złym pragnienie szczęścia dla siebie. Wszystkie emocje tłumiłam i głęboko chowałam. Nie dawałam sobie prawa na ich wyjawienie. Żyłam odtwarzając swoje życie, a nie żyjąc nim. Nigdy nie mówiłam co mnie smuci, co rani, co cieszy. Starałam się być dobrą córką i tyle. Nie zastanawiałam się głębiej nad sobą, nad tym, co się we mnie działo, szybko tłumiłam emocje, myśląc że nie będzie z nimi większych problemów. Jednak one, gromadzone latami, zaczynały o sobie dawać znać. Czyniły to już wcześniej, ale ja znów, jak tylko się pojawiały, szybko je tłumiłam. Zagryzałam wargi coraz mocniej, coraz dłużej nie mogłam już spać, ale na jakiś czas wystarczało i dawałam radę. Teraz zapchane wnętrze, kiedy poczuło możliwość otwarcia, z całą intensywnością zaczęło z siebie wyrzucać nagromadzone emocje. 

Znałam już ten stan, ale nie z taką mocą. Nigdy bowiem nie miałam takich możliwości zastanawiania się nad sobą, jak w zgromadzeniu zakonnym. Tyle czasu na medytacje, relacje z drugim człowiekiem, trudem pracy, obserwacją swoich reakcji w najróżniejszych sytuacjach życia wspólnoty. To jak przymuszenie do przyspieszonego dojrzewania, terapia grupowa w pigułce. Z czasem zaczynało gasnąć we mnie słońce i ciemność stawała się tak gęsta, że nie wiedziałam już, co się dzieje, nie rozumiałam tego. Było widać, że mam poważny problem, ale ja jeszcze tego nie wiedziałam, choć czułam, że boli bardzo. 

Zdawało się, że mgła wessała mnie całkowicie i nie poradzę sobie. Bałam się, że przez to, co się dzieje, nie będę mogła tu zostać. Rozpoczęła się intensywna mobilizacja – „by dać radę” i „pokazać”, że mam powołanie. Długie rozmowy z siostrą, która spełniała role kierownika. Powolne docieranie do prawdy o sobie, o relacji z mamą, relacji ze sobą. Dostrzeżenie szczytu góry lodowej. „Wiesz, nie chodzi o to, że mamy być jakimiś terminatorami, które nie chorują i poradzą sobie ze wszystkim. Jesteśmy tylko ludźmi, ale trzeba też brać pod uwagę predyspozycje i możliwości danej osoby, one często pokazują, do czego jest się powołanym” – usłyszałam któregoś dnia. A ja chciałam być supermenem, pokazać, że dam radę i udowodnić, że mogę. Jednak nie wychodziło mi to najlepiej. Nie potrafiłam oszukać swoich emocji, nie przekonałam serca, by nie konało. Strasznie się męczyłam. Nie chodzi o to, że w zakonie, ale w życiu, w moim życiu. Chciałam, by ktoś mnie uratował i by ten ból skończył się już na zawsze.

Wtedy pierwszy raz usłyszałam od pewnej pani psycholog, że to co przeżywam to depresja, i to ciężkie stadium, a terapia w moim przypadku to jakieś…15 lat. Trochę to było dla mnie szokujące, i takie „beznadziejnie bez nadziei”. Jakby ktoś przekreślił mnie i moje młode życie. Znów wszystko we mnie wirowało. Co jest prawdą? Gdzie moje życie? Co mam teraz zrobić? Byłam zła na siebie! Dlaczego nie jestem inna, po co to wszystko?  – „Może Bóg ma w tym jakiś tajemniczy plan, a w tym planie, jesteś Mu wyjątkowo bliska, bo On dobrze wie jak to jest cierpieć…„. Wtedy te słowa nie były żadną pociechą, zresztą nic nią nie było. Postanowiłam sobie, że dam radę, tak bardzo przecież chciałam tu zostać.

poppy-1128683_1280

35 myśli w temacie “Odejścia i powroty. Odcinek 1.

  1. Oj powiem Ci, że mnie zaintrygowałaś. Jak u Hitchocka – musi się zacząć od trzęsienia, a potem już tylko gorzej! Sprytnie zrobiłaś podając ten link, bo skoro są następne części, to nie pozostaje mi nic innego jak je przeczytać. Pozdrawiam, Renata

    Polubione przez 1 osoba

  2. Ciężko jest nam odpuścić. Żyjemy w takim świecie, gdzie oczekuje się od nas bycia super pod każdym względem. Teraz przecież nie wystarczy ukończyć studiów – potrzebne jest równoczesne doświadczenie! Musimy dwoić się i troić, by sprostać oczekiwaniom. W tym wszystkim, w tej całej pogodni za ideałem, zapominamy o sobie. O tym, czego naprawdę chcemy, jak chcemy żyć. Zapominamy przede wszystkim, że jesteśmy TYLKO ludźmi, i mamy swoje bariery czy granice, które nie zawsze da się przekroczyć. Stąd późniejsze rozczarowania „nie jestem idealna” czy „nie podołałam zadaniu”

    Polubione przez 1 osoba

    1. To mnie właśnie zawsze pociesza. W najgorszych ciemnościach pojawia się nieraz niespodziewanie jakaś osoba (często taka, po której najmniej się tego spodziewasz) i wyciąga pomocną dłoń. Ostatnio usłyszałam fajne zdanie: wielu z nas ma dobre serca, ale ich nie uruchamiamy. No właśnie, bądźmy ludzcy, nie zjadajmy się jak w tym wierszu List do ludożerców ;)

      Polubione przez 1 osoba

  3. Jestem osobą, u której zacierają się przykre wspomnienia. Staram się, by moje życie było dobre i szczęśliwe, ale przecież los coraz rzuca kłody pod nogi. Trzeba jednak próbować podnosić się i iść dalej.

    Polubienie

    1. To dar, taka umiejętność. Ja długo wszystko stawiałam na piedestale bólu i nie umiałam sie uwolnić. Wolność przyszła kiedy nie spodziewałam jej i gdy przyjęłam, że mogę być kochana.

      Polubienie

      1. Zgadzam się z przeczytanym właśnie stwierdzeniem, że niekochane dziecko szuka deficytów w sobie. Jesteśmy przekonani, że jesteśmy tak okropni że nie da się nas po prostu kochać – że coś z nami jest nie tak, jesteśmy niewystarczająco dobrzy etc – ale pytanie: dla kogo? wg jakich kryteriów?
        A potem się pojawia ktoś kto nas kocha i się okazuje, że jednak się da :) To takie uwalniające.
        ktoś mądry kiedyś powiedział: wszystkie ważne zmiany w życiu dzieją się powolutku. Myślę że to bardzo prawdziwe. Nie ma tu szybkich recept, trzeba powoli i cierpliwie rozplątywać te psychiczne supły – swoje i innych. I tak krok po kroku na pewno je rozwiążemy :)

        Polubione przez 2 ludzi

      1. Ja słyszałam, że najtrudniejsza jest relacją matki z córką. i faktycznie, nasłuchałam się od koleżanek mnóstwa opowieści, jakie to mają trudne relacje. Raz matka za blisko, wisi na plechach, to znów chłodna, obojętna i za daleko.

        Polubione przez 1 osoba

  4. Bardzo szczerze opisałaś relację z mamą, jakoś mnie to poruszyło. Chyba moja relacja z mamą była kiedyś podobna. Ona zaborcza z tendencją do trzymania dzieci pod skrzydłami, ja przez to ogarnięta jedna myślą, oby tylko nie martwić mamy. Takie uwikłanie nie było jednak nigdy zamierzone przez Boga, bo jest przecież napisane: „Dlatego opuści człowiek ojca i matkę i złączy się ze swoją żoną, i będą oboje jednym ciałem.”
    Myślę że w takim przypadku dobrze jest zwrócić się o pomoc Bożą o przecięcie tych toksycznych więzów. Bóg zawsze chce dla nas pełni, bo przecież mówi: „Ja przyszedłem po to, aby owce miały życie i miały je w obfitości”.

    Polubione przez 2 ludzi

  5. uwielbiam czytać Twoje posty, są takie autentyczne :) Z rozbrajająca szczerością przyznajesz się do wszystkiego, nie każdy tak potrafi. Ale nie martw się, nieraz Bóg potrzebuje właśnie naszej słabości, aby dokonać wielkich dzieł. Bóg kocha naszą słabość i potrafi uczynić z niej diament – bo jak nam źle to wołamy – Nie daję już rady. Pomóż mi. I wtedy On może wkroczyć

    Polubione przez 1 osoba

    1. Szczerość nie jest dla mnie łatwa ale jest na tyle wazna że piszę. Musze przyznać, że dzisiaj Ty mnie wprawiłaś w zadumę swoimi komentarzami. Dziękuję Ci za nie ! I wielką prawdą jest, że z najgorszej słabości Bóg potrafi wyprowadzać wielkie dobro.

      Polubienie

      1. miło mi:) dzisiejszy dzień był zwariowany, wciąż jestem lekko oszołomiona :)
        ja też kiedyś byłam b.skryta ale tak się nie da żyć, więc się otwieram, choć mi też nie zawsze łatwo.
        nie każdy lubi jak się cytuje Biblię, ale przy Tobie nie mam oporów, zresztą bardzo pasowały do tematu.
        paa!

        Polubienie

  6. Ładnie to napisałaś, naprawdę. Zwłaszcza podoba mi się to zdanie: Teraźniejszość nareszcie zaczyna się uśmiechać do przeszłości :) Normalnie poetka z Ciebie!
    Zgadzam się, że wszyscy jesteśmy niedoskonali, mamy swoje przywary, słabości, popełniamy błędy i upadamy. Najważniejsze jednak żeby się podnosić z tych upadków. Mnie moje doświadczenia nauczyły pokory i pokładania ufności w Bogu, bo dla Niego nie ma nic niemożliwego.
    Pozytywne myślenie jest dobre, ale nie może uleczyć naszej przeszłości. Tylko Jezus ma moc wylewania trucizny z naszych serc i uzdrawiania wspomnień. Ale żeby tak się stało musimy Go o to poprosić, bo bez naszego pozwolenia On nie może działać.

    Polubione przez 1 osoba

  7. Czytałem z zapartym tchem jak jakąś wciągającą powieść. Gratuluję zacięcia pisarskiego. Chyba wszyscy w pewnym momencie życia chcemy byś supermenami, tacy idealni. Też tak miałem, ale z czasem się przekonałem i przekonuję dalej, że Bóg kocha mnie takiego jakim jestem. Nauczyłem się, że nie muszę być idealny i nie muszę wszystko robić idealnie, bo takie myśli przychodzą w kontekście tego, by innym pokazać jak bardzo jesteśmy super. A prawda jest taka, że każdy inaczej będzie interpretował nasze zachowanie więc nie ma sensu dostosowywanie się do ludzi. A do prawdy o sobie dociera się na pustyni, czyli w miejscu i sytuacji trudnej dla nas. Pozdrawiam serdecznie

    Polubione przez 1 osoba

  8. <3 pięknie napisane. Poznawanie siebie, swoich emocji i akceptacja własnych ułomności to fundament na którym możemy budować zdrowe relacje z innymi i realizować się w życiu. Bez tej wiedzy, bez stanięcia ze sobą w prawdzie wszystko się prędzej czy później zawali. Kocham <3

    Polubione przez 1 osoba

  9. tak naprawdę wałkując trudną przeszłość w nieskończoność sami siebie ranimy, bo to my się wściekamy, buntujemy i nam zdrowie szwankuje. Znam ten problem z autopsji :)
    Wybaczyć innym i sobie nie znaczy, że sprawę przekreślamy, nie znaczy też że dostajemy totalnej amnezji i zapominamy kompletnie co się zdarzyło, ani że tematu nigdy więcej nie poruszymy.
    Myślę, że to raczej podejście, że pozwalam tym złym emocjom odpłynąć, nie obmyślam zemsty ani rewanżu. Jeśli chcemy możemy starać się wczuć w drugą osobę, zastanowić, co ją mogło skłonić do takiej a nie innej decyzji, czy ktoś jej może tak źle doradził (odpowiedzialność nie znika, ale się zmniejsza), czy była pod wpływem silnych emocji (emocje to zły doradca) czy jest w całej historii coś niejasnego, niewyjaśnionego, a jeśli tak to może to jakaś okoliczność łagodząca…
    Zauważyłam ze bycie łagodnym dla innych ludzi idzie w parze z wyrozumiałością dla siebie. No cóż, jesteśmy ludźmi i popełniamy błędy. Najważniejsze, żeby wyciągnąć potem z tego wnioski i tak więcej nie robić. Nieraz tylko na błędach można się czegoś nauczyć.

    Polubione przez 1 osoba

    1. Ten wpis jest dopiero pierwszym aktem historii w odkrywaniu siebie. Wtedy trudno było mówić o „wałkowaniu” przeszłości, bo nawet nie byłam świadoma jej wpływu. Jeśli chodzi o teraz, to raczej przelewanie wspomnień i myśli o tym, czym chciałabym się podzielić. Jak dobrze mieć juz dystans do tego. No, ale długo to trwało.

      Polubienie

      1. Nie, ja w ogóle nie chciałam powiedzieć że wtedy wałkowałaś. Człowiek musi tyle wałkować ile trzeba, tylko on sam wie ile. Chodziło mi raczej o to, by nie rozdrapywać ran, która same zaczynają się goić.
        Zresztą widzę, że trochę popłynęłam z tematem, właściwie to się nawet mało odnosi do Twojego postu. Pisałam raczej o sobie, dałam się ponieść moim rozmyśleniom :) Faktycznie to pisanie ma takie uwalniające działanie :)

        Polubione przez 1 osoba

  10. Wczoraj Ty u mnie, dzisiaj ja u Ciebie :-)
    Uff, skoro to piszesz, to chyba jesteś już na prostej? Jeszcze nie znam Twojego bloga. Ten wpis, to tak trochę, jakby odpowiedź na te moje strachy w stosunku do córek. Będę bardzo uważać.

    Polubione przez 1 osoba

    1. Za bardzo sie nie martw;)Najlepsza mama to taka która jest obok, blisko i wspiera nawet jeśli wydaje się jej ze nie potrafi. A jesli dzieci odejdą to czekaj, kochaj tak by chciały wrócić ❤

      Polubienie

Dodaj komentarz